Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Piekielne autentyki LXII - ubikacja, nawigacja, taka sytuacja

55 110  
188   26  
Trudno powiedzieć co okazało się bardziej piekielne, złośliwość rzeczy martwej czy jej użytkownik (czytaj "ja"), który ową rzecz zapomniał na czas wyłączyć.

Otóż:
Pewnego dnia, bardzo zabiegany, jeżdżący po mieście, załatwiając urzędowe zaległości, wylądowałem w centrum handlowym w celu... załatwienia potrzeby fizjologicznej.
Na marginesie dodam, że korzystałem z nawigacji w smartfonie (mniejsza o szczegóły) i coby nie uszczuplić portfela o parę stówek i auta o szybę, szybkim ruchem zgarnąłem telefon do kieszeni.
Przybytek dość szybko odnaleziony, kabina wolna, więc zajmuję, i mniej więcej po 2 min z mojej kieszeni dobiega: "za 200 m skręć w prawo".

W kabinie obok głośny śmiech w stylu WTF i nagle huk. Tak, koleś obok spadł z tronu (ze śmiechu chyba).

Jak widać nawet w takim miejscu nietrudno o wypadki.

by aras219

* * * * *


Historia o żebrzącej kobiecie, przypomniała mi własne przeboje z żulami. W Gdańsku Oliwie, przy dworcu PKP, często, a właściwie codziennie, można spotkać pewnego jegomościa. Wielki jak góra, po 2 metry wzdłuż i wszerz, rudawy, koło 30-tki. Chodzi od "szefunia" do "kierownika", prosząc o drobne na piwko. Jakiś czas temu najwyraźniej sobie mnie upatrzył, bo 3 razy dziennie potrafię zostać na kilka sekund jego "kierownikiem", co go powinien w nagłej potrzebie poratować.

Mam jednak zasadę. Żulom i pijakom mówię stanowcze nie. Nie widzi mi się dokładać do czyjegoś nałogu, a i krew mnie zalewa, jak widzę, że ktoś taki, nic nie robiąc, dostaje zasiłek w wysokości emerytury mojej babci, 40 lat pracującej jako pielęgniarka i jeszcze ma czelność o pieniądze prosić.
Nie i tyle. I za każdym razem mówię mu NIE, ale zawsze pyta. Może to amnezja, spowodowana nadmiernym spożyciem alkoholu, nie wiem. Ostatnio podszedł mnie jednak od innej strony.

Idę jak zwykle na SKM, już widzę jak idzie w moją stronę. Nie zwalniając podnoszę dłoń, mówię nie i idę dalej.
- Ale kierowniku, ja z czym innym!
- Słucham?
- Wie pan która godzina?
Trochę głupio się zrobiło, ale spodziewałem się tradycyjnego pytania o drobne.
- 14:15. - mówię, i idę w swoją stronę, myśląc że to koniec. Myliłem się:
- Kierowniku...
- Tak?
- Daj pan te 2 złote w końcu, nie bądź pan żydem.

Cóż, żydem byłem, nie dałem.

by Armageddonis

* * * * *


Pracuję w firmie sortującej surowce wtórne: papier, plastik, aluminium i stal. Śmieci, które są do nas przywożone, są zabierane spod domów mieszkańców okolicznych miasteczek. Ludzie ci posiadają 2 śmietniki. Jeden czarny na odpady komunalne i zielony właśnie na recycling.

Chciałem opisać co ludzie uznają za materiał do odzysku:

1. Zużyte pieluchy, kondomy, podpaski i tampony oraz wszystko co nie zmieściło się do czarnego śmietnika.
2. Zdechłe koty, szczeniaki, prosiaki (3 sztuki na razie), barani łeb, drób (kurczak, bażant, itp.)
3. Psie kupy w olbrzymich ilościach (przynajmniej parę razy dziennie).
4. Odpady zielone (trawa, gałęzie, itp) często w połowie przerobione już na kompost.
5. Proszek do drukarek laserowych (brudzi wszystko jak cholera).
6. Szczury (ale te to raczej nasi stali mieszkańcy, którzy niechcący weszli na linię).
7. Odpady medyczne. Najczęściej igły od długopisów insulinowych. Niby jak tam byłby jakiś HIV czy inna żółtaczka, to teoretycznie powinna wyginąć do czasu kiedy śmieci trafiają do nas, ale jakoś nie do końca im ufam. Parę osób już się ukłuło. Kończy się na spisaniu raportu :( Szczepienia na żółtaczkę i tężec mieliśmy obowiązkowo.

I najlepsze na koniec:

8. Urna z prochami :) Chyba się komuś krewny znudził na kominku albo nie zostawił spadku.

by demeryth

* * * * *


Z serii pierwsza praca.

Był to sklep z akcesoriami i biżuterią w galerii handlowej.
Zatrudniona zostałam przez starszego pana.
Jak poinformował - biznesem zarządza jego syn z wnukiem, których poznać miałam już następnego dnia.
Szczęśliwa jak nigdy, że właśnie podejmę swoją pierwszą pracę, wróciłam następnego dnia podpisać umowę.

Na moim nowym miejscu pracy już czekali "szefowie", z którymi właśnie wtedy widziałam się pierwszy raz.
Zamiast "dzień dobry" zostałam powitana zimnym spojrzeniem i jakby zawiedzioną miną.
Niezrażona podeszłam dziarsko, przywitałam się grzecznie, podpisałam umowę i zostałam sama w sklepie.
Trochę mnie to zaskoczyło, ale pełna optymizmu rozpoczęłam pracę.

Z informacji które wcześniej zdobyłam, wynikało, że sam sklep raczej nie był zbyt popularny. Jako absolwentka technikum o profilu organizacji reklamy właśnie, postanowiłam wyjść z własną inicjatywą.
Za zgodą szefostwa zrobiłam starannie ulotki, które rozdawałam przed wejściem do sklepu, zapraszając potencjalnych klientów.
Dodałam profil sklepu do kilku portali internetowych i założyłam fanpage na facebooku. Ogólnie bardzo się zaangażowałam, starając się poprawić wyniki sprzedaży jak i samą popularność sklepu.

Na efekty nie czekałam długo, na początku było to kilka wiadomości na maila z pytaniami o produkty. Po krótkim czasie odwiedzało nas więcej klientów.
Żeby w końcu poprawić miesięczną sprzedaż aż o 30%.

Byłam dumna jak paw z mojej ciężkiej pracy.
Ale moi szefowie nie bardzo. Zaskoczyły ich tak dobre wyniki, lecz ewidentnie coś nie grało.

W kolejnym miesiącu młodszy z szefów czyli wnuk (który swoją drogą miał duży piwny brzuszek) odwiedzał mnie raz za razem i marudził. Z racji tego, że o miejsce pracy dbałam bardzo dobrze i potencjalnie nie miał powodu do awantury, wymyślał zawsze coś nowego. Tylko po to żeby udowodnić mi, że coś robię źle.
Miałam złe przeczucie i słusznie.

Pod koniec miesiąca pomimo ponownego poprawienia się sprzedaży, zostałam zwolniona. Powód? Byłam za gruba, a przecież wizytówka firmy jest najważniejsza. Dlatego potrzebują atrakcyjnej ekspedientki, która będzie ich dobrze reprezentowała.
Dodam że ważę 72 kg przy 164 wzrostu, więc w drzwiach się jeszcze mieściłam.

To mógłby być koniec tej historii, ale niestety nie jest.

Pół miesiąca po moim zwolnieniu dzwoni szef-wnuk i rozkazuje mi przynieść do sklepu ulotki które zrobiłam, bo potrzebują.
Po odmowie - foch i rzucił słuchawką.

Po tygodniu dzwoni i już grzeczniejszym tonem prosi, czy abym nie mogła przynieść tych ulotek. Chociażby na dysku przenośnym. Bo to był całkiem fajny pomysł i chcieliby sobie wydrukować nowe.
Zachowując resztki cierpliwości odmówiłam grzecznie i znowu foch, tym razem z wyzwiskami pod nosem.

Minął miesiąc, już prawie zapomniałam o sprawie i znowu dzwoni. Po chwili zastanowienia czy odebrać, zrobiłam to z ciekawości.
Tym razem starszy szef-ojciec.
Mam natychmiast wrócić do pracy, bo sprzedaż spadła i potrzebują kogoś do roznoszenia ulotek po godzinach pracy.
Po odmowie: zapłacą mi aż 8 zł/h a nie 7 zł/h.
Po odmowie: i tak nie znajdę nigdzie indziej pracy.
Po odmowie: będę tego żałowała i on zadba żeby nigdzie mnie nie zatrudniono, bo ma znajomości.

Tak więc... to doświadczenia z mojej pierwszej pracy zaraz po szkole.

by Patrycja

* * * * *


Było to pewnego marcowego popołudnia. Pewna staruszka dziarskim krokiem zmierza na bazar, w celu zrobienia zakupów na cały tydzień, ale tam nie dotrze! Na skrzyżowaniu wjeżdża w nią młody mężczyzna, jadący dość nowym samochodem, i potrąca ją.

Ucieka z miejsca wypadku, ale na szczęście znalazł się świadek tego wydarzenia. Moja sąsiadka, która posiada w okolicy sklep z ubraniami, szybko spisała numery i zadzwoniła na słynne 112. I tutaj zaczynają się dla niej nieprzyjemności: w ciągu dwóch miesięcy miała kilka kontroli. Przyczepiano się do byle drobnostek i wlepiono mandaty na dość pokaźną sumkę. Znajoma biznes zamknęła.

A sam kierowca nie został należycie ukarany, dostał najłagodniejszy wyrok - grzywnę, którą zapłaci ze śmiechem. Piekielne? A powiedziałem, że jego tatuś pracuje w skarbówce?

by BartekBD

* * * * *


Dopalacze. Rypie umysł i niszczy człowieka.

Byłam wczoraj w pracy dorywczej. Wykładałam towar, a że nie było żadnego pracownika ze sklepu na dany dział, to wzięłam telefon służbowy, co by ułatwić pracę kasjerom i osobie dyżurującej. Pracuję w marketach już jakiś czas i dogadałam się z kierownictwem, że mimo iż jestem zatrudniania na umowę zlecenie z zewnątrz, to w takich przypadkach jestem jakby 'pracownikiem marketu' i ich po prostu wspieram jak tylko mogę i przejmując obowiązki.

Market z tych olbrzymich, towaruje, dzwoni telefon 'Ochrona':
- Nieja! Biegnij do kasy 01, masz najbliżej, ratuj kasjerkę, jestem zaraz za tobą!!! PIP PIP PIP.

Rzucam wszystko i biegnę do kasy, a tam facet jak szafa szarpie kasjerkę, tłucze ją pięścią w twarz i krzyczy coś o koszyku klawiatury (?).
Ja 160 cm wzrostu, stanęłam na sekundę jak wryta, co robić?! Rzut okiem w lewo, prawo, ochrony nie ma, klienci w panice uciekają, to decyzja. Lecę. Szarpałam się z typem aż udało mi się uwolnić kasjerkę z jego uchwytu i po chwili podstawiłam mu nogę, dzięki bogu upadł.
Niestety upadł tak niefortunnie na mnie, że dostałam łokciem w oko, a przez uderzenie o posadzkę straciłam przytomność.

Nie wiem co było dalej, bo obudziłam się w karetce.

Następnego dnia koleżanka zadzwoniła i powiedziała mi, że kasjerka ma złamany nos. A ochrona? "Przybiegli" dopiero jak gość stracił przytomność. Innymi słowy ja, z drugiego końca marketu zdążyłam przybiec i coś zrobić, a oni? Nie wiem co robili. Facet z monitoringu nawet się z krzesła nie ruszył, a miał najbliżej, bo raptem 10 metrów...

Czeka mnie teraz batalia, bo takiego zachowania ochrony nie popuszczę.

by Nieja

* * * * *


W szpitalu dziecięcym. Co ciekawe - sala była pojedyncza, ale ściana od strony korytarza przeszklona. Tak dla obserwacji i bezpieczeństwa. Nie wszystkie dzieci są z rodzicami, zresztą szpital budowany był w czasach, kiedy nie było możliwości, aby rodzic przebywał z dzieckiem całą dobę.

Jako pielęgniarka wchodzę na salę z porannymi lekami (podchodzę od strony bez okna, więc pełne zaskoczenie), a tam dziecko leżało pod łóżkiem na kocu, a na łóżku gzili się rodzice.

by ejcia

* * * * *


Historia przypomniała mi się dziś, gdy znajomy mówił, że córka chce kota na urodziny, a on pierońsko nie znosi kotów.

Gdy lat temu kilka skończyłem studia i dostałem pierwszą pracę, szukaliśmy z dziewczyną kawalerki, ale na duże mieszkania z jedną osobą pracującą lub parą też patrzyliśmy przychylnie.

Generalnie ze znalezieniem lokum mieliśmy problem, bo mamy zwierzaki. Fakt, że klatkowe, ale rozumiemy, że właściciele często sobie nie życzą. Pewnego razu pojechaliśmy do dużego mieszkania w wieżowcu z nadzieją na zwieńczenie poszukiwań gdyż na zdjęciach miejsce prezentowało się doskonale, nikt nic przeciwko zwierzakom nie ma i blisko centrum.

Po wstępnym obejrzeniu, obgadaniu spraw rachunków, internetu itp. przechodzimy do współlokatorki, kobiety po 30-tce z kotem. I teraz właśnie: kot. Dostaliśmy takie wytyczne co do niego:

- Jeśli kot chce wejść do naszego pokoju, trzeba go wpuścić, jak podrapie drzwi to nasza wina.
- Jeśli kot chodząc po meblach w naszym pokoju coś zrzuci - nasza wina, bo on lubi chodzić po meblach i mamy uważać.
- Jeśli kot wypadnie przez balkon - nasza wina, bo nie zabezpieczyliśmy balkonu.
- Jeśli przyrządzamy w kuchni mięso, to rzucamy coś kotu, bo on lubi i jak mu się nie da to drapie i oczywiście będzie to nasza wina.
- Jak właścicielka kota jest w pracy to trzeba kota wypuszczać, wpuszczać i karmić. Tu trzeba dodać, że wypuszczanie polegało według słów tych ludzi na zabraniu kota windą na parter i puszczeniu na osiedle, a wpuszczenie na wyjście, nawoływanie i przywiezienie go z powrotem.
- Kota trzeba wpuszczać do łazienki jak napuszcza się wodę do wanny, bo on lubi wtedy się patrzeć - jak podrapie drzwi to oczywiście nasza wina.

Przy takim wyliczaniu spytałem, czy my tu mamy wynająć kota czy mieszkanie, po czym obecni najemcy spojrzeli na mnie ze zdziwieniem, bo przecież skoro sami mamy zwierzaki to powinniśmy być empatyczni. Dopytałem tylko co jeśli kocur zeżre mi świnkę morską jak jej zrobię wybieg. Odpowiedzi nietrudno się domyśleć. Czym prędzej podziękowaliśmy.

by Zlodziej_Zapalniczek

* * * * *


Kolejka do lekarza pierwszego kontaktu. Pod gabinet przychodzi pan, lat na oko 70, i twierdzi, że on teraz wchodzi, bo on jest kombatantem. Pani siedząca pod gabinetem spojrzała na niego jak na raroga i poprosiła o okazanie jakiegokolwiek dokumentu poświadczającego rzekome kombatanctwo. Pan się nadął, on ma prawo i już!

No to pani pyta, gdzie pan walczył, siedział ewentualnie? Odpowiedź: jemu się należy, bo on wojnę przeżył! I tyle! Pani parsknęła śmiechem i rzekła, że jej ojciec siedział w obozie koncentracyjnym, zaś teść walczył w armii Andersa. I też wojnę przeżyli.

Otworzyły się drzwi, pani wstała i wchodzi do gabinetu, bo lekarka wywołała jej nazwisko. Dziadek w te pędy pchać się za (a właściwie na) nią, bo teraz ON!

Wyleciał szybciej niż wszedł. Jak się okazało, to jego stary numer - przychodził, kiedy chciał (nieważne, zarejestrowany czy nie), przedstawiał się jako kombatant i próbował wbić się do lekarza poza kolejnością. Udało mu się raz, potem był wypraszany z gabinetu. A wojnę to pan zna tylko z opowieści, bo urodził się w grudniu 1945 roku.

by piekielnakunegunda

<<< W poprzednim odcinku

1

Oglądany: 55110x | Komentarzy: 26 | Okejek: 188 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

09.05

08.05

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało